w końcu… :)

mogliśmy wyjść na spacer po tygodniu siedzenia w domu z powodu wyjątkowo upartego kataru. Był tak uparty że o mały włos skończyłoby się na antybiotyku…a baaaaardzo chcieliśmy tego uniknąć. Ale Jula dała radę i mimo utrzymującej się 6 dni gorączki wyszła na prostą.

Tak więc (nie zaczyna się zdania od „tak więc” powiedziałaby moja ulubiona polonistka… 🙂 ) dłuższa absencja blogowa była tymże katarem spowodowana.
Nie moim co prawda ale równie skutecznie absorbującym bieżący czas.

A czas spożytkowany był głównie na wszelakiej maści zabiegi mające na celu utrzymanie infekcji w ryzach. Skutkiem tego przez te kilka zaledwie dni przetestowaliśmy wszystkie chyba dostępne spraye hipertoniczne do czyszczenia noska, że o kroplach i specyfikach do inhalacji nie wspomnę (chociaż właśnie wspomniałam…).

Jula dzielnie znosiła kolejne nowinki od soli fizjologicznej z miedzią i tymiankiem po coraz to lepiej działające krople do nosa i w efekcie udało się 🙂
Katar z naprawdę uciążliwego zmienił się na „do przyjęcia” i w tej formie jest już do ujarzmienia.

I bardzo dobrze bo Jula przez nieprzespane noce, długo utrzymującą się gorączkę i bardzo słaby apetyt (czyli jadła tylko tyle ile trzeba było aby dać jej leki a i to było sukcesem) zmarniała nam troszkę i widać było że przeziębienie mocno jej doskwiera. Do tego nie było mowy o ćwiczeniach i po tygodniu bez Sebastiana biodro też zaczynało doskwierać dotkliwiej niż zwykle.
Ale to już za nami 🙂
Jula apetyt ma ogromny i w takim tempie szybciutko nadrobi zaległości, a po trzech dniach ćwiczeń bioderko też już ma się dobrze 🙂

I dosyć 🙂 bo ile można pisać o katarze… 😉

Otóż można, a nawet trzeba ale już o innym. Bo jak tu nie wspomnieć o Qatarze i Mistrzostwach Świata w piłce ręcznej 🙂 A konkretnie o meczu o brąz.
Można powiedzieć że emocje już opadły ale ostatnio przekonałam się że nie do końca – opadną jak przestaną mi lecieć łzy szczęścia za każdym razem jak oglądam dwie ostatnie minuty regulaminowego czasu meczu 🙂 Póki co włączałam sobie trzy razy i ani razu nie udało mi się ich uniknąć… 🙂

Dziękuję chłopakom za walkę, wiarę że wszystko się uda i niepowtarzalne emocje 🙂

Julcia wyzdrowiała i w końcu też mogły ją odwiedzić koleżanki – Rozalka i Gabrysia, dwie siostrzyczki, które na zmianę czytały jej książeczki, czym Jula była zachwycona 🙂

Dziękujemy dziewczyny 🙂

pozdrawiam 🙂

ten moment…

Nie żebym często wracała myślami do tego momentu, nie nawet żebym w jakiś sposób specjalnie zachowała go w pamięci… tak po prostu, trochę już z dystansu czasu i na podstawie rozmów z innymi rodzicami dzieci z mpd, postanowiłam o tym napisać.
A chodzi o moment w którym rodzice dowiadują się że ich dziecko choruje na mózgowe porażenie dziecięce – o tą konkretną diagnozę mi chodzi.
Chciałam napisać jak to było u nas z nadzieją że dzisiaj się coś zmieniło.

Temat wydaje się dla mnie oczywisty – mam pewne doświadczenia, ale im więcej poznaję rodziców i ich opowieści, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że nie ma absolutnie żadnego schematu, a dowolność interpretacji przez lekarzy informowania o tym co się dzieje i będzie działo z dzieckiem jest co najmniej zatrważająca…
Zupełnie nie ma też prawidłowości co do określenia wieku w jakim porażenie jest już porażeniem a nie tylko „opóźnieniem rozwoju psychomotorycznego”.

Tak sobie myślę (naiwnie próbując tłumaczyć niewiedzę niektórych lekarzy…) że może wynika to ze specyfiki samej choroby, definiowanej nie stricte jako choroba, ale zespół objawów, jakie pojawiają się w postępie rozwoju dziecka.
Niektóre pojawiają się wcześniej, niektóre później, a niektóre nie uwidaczniają się w ogóle. Wpływa na to mnóstw czynników – stopień uszkodzenia OUN, skuteczność i szybkość podjętej rehabilitacji, w końcu samo dziecko i jego możliwości rozwojowe.

Daje to lekarzom ogromny margines czasu na postawienie diagnozy – słyszeliśmy więc:

„przecież to wcześniak, proszę odjąć te dwa miesiące i dać mu jeszcze czas, nadrobi…”
„nie… nie ma się czym przejmować…przesadza pani… no mogę dać skierowanie na rehabilitację, tak profilaktycznie…”
„niektóre dzieci rozwijają się po prostu wolniej”

„wzmożone napięcie mięśniowe ma wiele niemowlaków to nic niepokojącego”

Tyle że widzieliśmy, że coś jest nie tak, że córcia koleżanki z podwórka, (tej poznanej w szpitalu przy porodzie) obracała się już w zeszłym miesiącu a dzisiaj pierwszy raz podciągnęła się do siadania…
Powoli kończył się też czas tolerancji związanej z faktem że „to przecież wcześniak”, niepokój zaczął narastać a fakt, że Jula odstawała rozwojowo od rówieśników był coraz bardziej zauważalny.
Coraz częściej też podczas szperania w internecie trafiałam na hasło „dziecięce porażenie mózgowe” nie do końca jeszcze zdając sobie sprawę z tego co to tak naprawdę oznacza dla naszego dziecka.
Więc oswajaliśmy się z tematem, powoli ale systematycznie. Dzięki temu, kiedy Jula miała roczek i usłyszeliśmy od neurologa że to czterokończynowe porażenie mózgowe, nie była to dla nas wiadomość zwalająca z nóg. I niewiele też zmieniała w postępowaniu dotychczasowym. Sklasyfikowała tylko niejako problem.

I całe szczęście, bo sposób w jaki lekarze o tym informują jest całkowicie pozbawiony empatii i, co istotniejsze, jakichkolwiek praktycznych wskazówek co do dalszego postępowania.
Na podstawie opowieści innych rodziców zauważyłam wyłaniające się dwie tendencje:

pierwsza – zachowawcza (my na nią trafiliśmy”)
„spokojnie, nie ma się czym martwić, patrząc na spastykę dziecko za mniej więcej rok zacznie siadać a za następny zacznie się pionizować tylko proszę pamiętać żeby najpierw raczkowało zanim zacznie chodzić…”

Wiele bym dała żeby mieć takie problemy… Jula ma 10 lat i to byłby może dobry moment żeby wrócić do pani neurolog i zapytać z jakiego kalendarza korzystała…

i druga – „już gorzej być nie może!” – lekarze snują wizje rodem z horroru operując strasznie brzmiącymi terminami medycznymi a stwierdzenie „padaczki nie ma? a to będzie później, zawsze jest… i będzie mnóstwo napadów…” jest najbardziej optymistycznie brzmiącym…

Jakkolwiek wydaje się oczywistym że lubimy słyszeć same dobre wiadomości, z perspektywy czasu wiem że w sytuacji kiedy nie możemy usiąść i czekać, kiedy bardzo wiele zależy od naszego działania, lekarz który uspokaja bywa dużo gorszy – usypia czujność.
Straszenie jest na pewno na początku dewastujące ale jak już to przetrwamy, determinacja do działania jest ogromna.

A w przebijaniu się przez kolejnych specjalistów (często kilku tej samej specjalizacji – tak na „wszelki wypadek” ), robieniu kolejnych badań (o których potrzebie zrobienia często dowiadujemy się przypadkowo), wybieraniu i zmienianiu technik rehabilitacji – determinacja i czujność to coś czego nie można stracić ani na chwilę.

Jula zaraz skończy 10 lat i jest przecudną zawsze uśmiechniętą dziewczynką, niedługo stanie się przecudną i zawsze uśmiechniętą nastolatką, potem kobietką – dojrzewanie, dorosłość, to etapy których problemy, na pewno ogromne, są dla nas jeszcze abstrakcją.
Czas więc już chyba, zamiast zamartwiać się tym co nas może czekać, zacząć czytać, szukać, uczyć się i oswajać z ich przyjściem tak żeby być przygotowanym na przynajmniej połowę z nich…

convaid rodeo rok później

W sumie trochę więcej niż rok, ale tak ładnej brzmi 🙂

Convaid rodeo czyli wózek Julci.

Ostatnio ta marka wózków zrobiła się bardzo popularna i wiele rodziców, stojąc przed decyzją o zakupie, pyta mnie o to czy jesteśmy z niego cały czas zadowoleni.
Swojego entuzjazmu przy zakupie nie ukrywałam i zachęcałam gorąco do jego zakupu każdego kto mnie o to pytał.

To było ponad rok temu.

I nic się nie zmieniło 🙂

Nadal uważam że wózek jest rewelacyjny. Dla Julci – co podkreślam zawsze – nie dla każdego dziecka musi być idealny – dla nas jest.
Jest lekki i zwrotny w prowadzeniu i co najważniejsze – wygodny dla Julci. Jest na tyle komfortowy że zrezygnowaliśmy ze specjalnego krzesełka w domu i wózka używamy jako krzesła jeżeli jest taka potrzeba (przy jedzeniu, rysowaniu itp…).
Teraz już nie ruszamy się bez niego nigdzie. Nawet jak trzeba go wnieść na IIIp kiedy do kogoś idziemy, wnosimy go bo wiemy, że nigdzie lepiej niż w nim Jula nie będzie siedziała.
A komfort naszej córci jest najważniejszy 🙂

Julcia, ze względu na zwichnięte bioderko, łatwym użytkownikiem nie jest. To że jest jej wygodnie świadczy o tym, iż wózek jest bardzo dobrze wyprofilowany (kubełkowe ułożenie siedziska jest tu kluczowe).
Nie martwię się nawet jak wiem że będzie musiała siedzieć w nim kilka godzin (np w Anglii Jula spędzała w wózku czasem całe dnie podczas zwiedzania różnych miejsc – na zdjęciu w sklepie z pamiętkami z Cbeebies Land)

Tak więc minął ponad rok (co dało mi też obraz użytkowania wózka w warunkach każdej pory roku) a ja nadal zachęcam tych którzy mają w planach zakup wózka do właśnie tego 🙂

pozdrawiam 🙂

ach ta Babcia!… :)

i to wcale nie apropos zbliżającego się Dnia Babci i Dziadka, na to jeszcze przyjdzie czas.
To dlatego że dzięki niezwykłym umiejętnościom mojej Mamy po raz kolejny Julcia miała mnóstwo frajdy 🙂 Mama zawsze wypatrzy dla Julci coś świetnego do zabawy, coś przy czym możemy się twórczo wykazać i razem pobawić 😉

Tym razem Jula miała okazję na namalowanie swojego pierwszego obrazu na płótnie – motylka.

Swój obrazek do zrobienia dostał też Julci ukochany kuzyn Igorek – coś w sam raz dla chłopaka – traktor.

Dzieciaki miały mnóstwo zabawy, a po wszystkim obrazy prezentowały się iście wystawowo 🙂

dziękujemy Babci i Dziadkowi ! 🙂

Za oknem pogoda nie zachęcająca do spacerów więc zachęcam Wam do twórczego spędzania czasu w domu 🙂

pozdrawiam 🙂