Jula przez przeziębienie spędziła ostatnio sporo czasu w domu, a ponieważ miała całkiem niezły humor i ochotę do zabawy, korzystałyśmy z wolnego czasu.
W długi weekend odwiedziła nas Ciocia Kasia, która mieszka w Anglii ( jak zwykle udało się jej zrobić mi niespodziankę 🙂 ) i przywiozła Julci specjalne stempelki do farbek – kolorowe o ciekawych kształtach – same prosiły się o to żeby je wypróbować 🙂
W zestawie z farbkami do malowania palcami (od Babci Danusi) dały Julci sporo radości.
Julka uwielbia takie prace, jest bardzo skupiona i uśmiechnięta od ucha do ucha.
Ponieważ sporo urosła nie jest już nam wygodnie trzymać ją na kolanach przy stole (też już się pod stołem nie mieszczą jej nóżki na naszych) stąd ostatnio mieliśmy techniczny problem z tego rodzaju zabawami. Do tego Julci krzesełko (kaczuszka) które ma stolik, jest teraz z szkole a my w domku mamy nowy wózeczek, który mimo iż niesamowicie wygodny – to jednak stolika nie ma…
Bardzo pomocny okazał się stolik jaki przypadkowo wypatrzyliśmy w Ikei, tzn nie tyle stolik co rodzaj tacy, z wierzchu plastikowej, pod spodem przyczepiona jest mięciutka poduszka którą można spokojnie położyć na kolanach nie gniotąc nóżek. Nie wydaje mi się że to coś nowego, po prostu jakoś wcześniej nie zauważyłam, a może nie uznałam za przydatne.
Wiem wiem Mamuś – mówiłaś mi o tym, że widziałaś taki wynalazek w Anglii już w zeszłym roku a ja twierdziłam że nie jest mi potrzebny… teraz jest i naprawdę się sprawdza 🙂
Jula może też spokojnie i wygodnie poukładać puzzle na fotelu (chociaż spokojnie to pojęcia względne biorąc pod uwagę fakt że Laki koniecznie chciał pomóc…)
Nie zabrakło też nam czasu na warsztaty z fryzjerstwa 🙂 Julci rączki bardzo fajnie rozluźniają się na ćwiczeniach, dzięki czemu mogę je podnieść bez problemu na tyle wysoko żeby mogła sama się uczesać 🙂 Sporo ma przy tym frajdy 🙂
I jeszcze tylko zdjęcia z podziękowaniami dla naszego sąsiada który obdarował Damiana na spacerze z Lakim siatką ryb dopiero co złowionych i dzięki temu mieliśmy płotki, okonki i nawet pokaźnych rozmiarów lina na obiadek 🙂
Nie pamiętam już kiedy ostatni jadłam ryby „nie ze sklepu”, a kiedyś (aż strach podać ile lat temu… 🙂 ) sama sporo łowiłam z kuzynami, braćmi, wujkiem i dziadkiem. Dziadek z Babcią mieszkali nad stawem (Babcia nadal mieszka, Dziadek niestety nie żyje już kilka lat) i łowienie i czyszczenie ryb to było codzienne zajęcie (a Damian pytał teraz czy umiem je obrać… 🙂 )
A potem już tylko się jadło… 🙂 japonki głównie.
Taki więc krótki powrót do przeszłości sobie zafundowaliśmy… bardzo poniekąd smaczny 🙂
pozdrawiam 🙂