Gdybym za każdym razem kiedy to słyszałam, podczas pobytu w Anglii, dostawała nawet pensa – byłabym bogata – no dobra może nie bogata – ale na kilka kaw na pewno by wystarczyło 😉
„Thank you darling!”, „Sorry love!” – już po kilku dniach pobytu samo wyrywało mi się wszędzie gdzie się nie ruszyłam. W sklepie, na ulicy, w autobusie, wszędzie gdzie ktoś coś podawał, zabierał, mijał nas, przechodził obok albo musiał się przesunąć żebyśmy mogły przejść. Dosłownie wszędzie.
Taka zwykła ludzka życzliwość.
Nie powinna dziwić. Ale nas dziwi. Przestaje po kilku dniach, kiedy wsiąknie się w ten klimat.
Ale potem wracamy.
I ta zwyczajna, zupełnie nie wymuszona, ludzka życzliwość rozpływa się momentalnie. I kiedy ktoś nieznajomy uśmiecha się w autobusie – matko psychopata jakiś pewnie, lepiej wysiądę wcześniej żeby nie widział gdzie mieszkam… przechodząc obok Julci przy wysiadaniu ktoś mówi że mam piękną córeczkę z cudownym uśmiechem – to się w sumie tutaj nie zdarza więc raczej nie mam doświadczenia w reakcji;)
I te autobusy, gdzie kierowca ZAWSZE opuszcza podwozie żeby było łatwo wejść i wyjść (raz nawet kazał nam zostać w autobusie żeby, jak wszyscy wysiądą mógł podjechać bliżej krawężnika, kiedy autobus przed nim już odjechał z przystanku). Kiedyś w identycznej sytuacji wysiadałam u nas w Elblągu – kierowca zupełnie nie przejmował się faktem że stał, lata świetlne dla wózka, od krawężnika i, patrząc niecierpliwie czy już łaskawie się wytoczyłam, zamknął drzwi prawie z moją nogą w środku…
I wreszcie autobusy gdzie miejsce na wózek jest miejscem na wózek a nie miejscem gdzie jest łatwiej usiąść, bo jest bliżej wyjścia.
W każdej kawiarni pani za ladą traktuje mnie jakbym co najmniej złotem płaciła, uśmiecha się i żartuje, i dzień od razu robi się milszy 🙂
Taka sytuacja – środek wielkiego sklepu, ok – Primarku, (bo przecież ciężko go ominąć, będąc w Anglii 😉 ) – wyjęłam Julcię na chwilę z wózka i usiadłyśmy na niewielkim podwyższeniu żeby sprawdzić czy sukieneczka będzie pasować. Przechodząca obok Pani z obsługi, zobaczyła nas i zapytała czy nie potrzebujemy krzesła – cóż – potrzebowałyśmy jednak troszkę 😉 – więc poszła do biura (chyba na innym piętrze) i przyniosła nam krzesełko na środek sklepu, jednocześnie pytając wesoło jak nam się w Anglii podoba i jak mijają wakacje 🙂
Tak po prostu.
Bo przecież nasza obecność w ogromnym piętrowym sklepie, który ma miliony klientów, nie robi zapewne żadnej różnicy.
Druga sytuacja – czekam z Julą przed sklepem w którym Mama robi zakupy, wyszedł pan, zobaczył że stoimy, uśmiechnął się i za chwilkę wrócił z lizakiem dla Julci.
I od razu jest milej. Czasem naprawdę niewiele trzeba.
Uśmiechajmy się więc dookoła i bądźmy dla siebie z założenia życzliwie nastawieni, bo nawet jeżeli 9 z 10 osób popatrzy na nas jak na wariatów, to może dla tej jednej, dzień stanie się lepszy 🙂
Od czegoś trzeba zacząć 😉