Dawno to było bo w wakacje (tym dawniej im pogoda coraz mniej wakacyjną przypomina) ale właśnie teraz postanowiłam o tym wspomnieć z dwóch powodów.
Pierwszy – pominęłam tę część wyprawy wakacyjnej z czystego przeoczenia
Drugi – dowiedziałam się właśnie czegoś co mi owy czas przypomniało bardzo dokładnie 🙂
Ale do rzeczy:
Podczas pobytu u moim kochanych rodziców w Anglii zawitaliśmy do Blackpool – nadoceanicznego miasteczka rozrywki.
„To takie upadłe Las Vegas”, powiedział mój Tata i na miejscu okazało się że określenie jest nadzwyczaj trafne 🙂
Miasteczko leży nad oceanem więc pięknych widoków nie zabrakło.
Głównym celem naszej tam wizyty była 158 metrowa Blackpool Tower (w zamyśle budowlanym wzorowana na Wieży Eiffel’a) a konkretnie jej część zwana Blackpool Tower Eye.
Tam, na dumnej wysokości 148 metrów mieści się szklany taras na którym to można sobie podziwiać widoki pod nogami 🙂 (to ten rządek okienek przy samej górze)
Proste – proste! –
Najpierw dwie kondygnacje schodami a po drodze kawiarnie, restauracje i kino 3D z krótkim filmem o czekającej nas atrakcji z efektami specjalnymi typu wibracje podłogi i para wodna.
Resztę drogi pokonuje się windą (już na wstępie metalowa konstrukcja na zewnątrz wokół windy nie napawa optymizmem) i prosto na taras 🙂
Warto zaznaczyć że nie tylko podłoga jest tu przeszklona, ale też ściany. Tower Eye w pełnym tego słowa znaczeniu 🙂
I tu zaczynają się schody…(bynajmniej nie stopnie mam na myśli…)
Jesteśmy bardzo wysoko
i nagle okazuje się że na ten kawałek szklanej podłogi, (nic takiego przecież…) gdzie pod nogami widać daleko w dole jadące ulicą samochody i malutkich ludzi spacerujących sobie spokojnie (w tym moich rodziców z Julcią) … wejść się nie da po prostu…
Uruchamiają się wszystkie podświadome mechanizmy obronne i instynkt przetrwania rośnie w siłę. I nie ważne że przecież tysiące ludzi już tu było i tysiące jeszcze będzie a jakoś nie było słychać ostatnio w wiadomościach o spektakularnym upadku z…wysoka …
Zaczyna się więc proces adaptacji.
Postawienie nogi, a konkretnie jej delikatne (bardzo delikatne) wysunięcie na mały kawałek szkła, trwało czas jakiś dłuższy…
Ale postawiłam, co więcej, w końcu weszłam lekko chwiejnym krokiem na środek i patrzyłam w dół (to istotne połączenie bo widziałam ludzi nie radzących sobie z łączeniem obydwu funkcji – jak już jakoś wchodzili na podłogę to z głową wysoko w górze i nerwowym „rób już to zdjęcie!” (pozdrawiam moją kochaną Mamusię :).
I nawet sobie troszkę pochodziliśmy z Damianem po szklanej podłodze, choć, co też mnie zaskoczyło, nie da się oswoić z tym uczuciem, i jak już raz przełamaliśmy to potem luz – wcale nie. Każde wejście jest wzbogacone równie wyraźnymi „motylami” w brzuchu 🙂
Sednem jednak sprawy jest fakt, że podczas całego procesu oswajania naturalnego strachu, absolutnie każda cząstka ciała skoncentrowana jest na zaufaniu do konstruktorów i materiału budowlanego samego w sobie. Myślisz sobie – ja się na tym nie znam ale przecież Ci którzy to budowali na pewno wiedzieli co robią…
A tu nagle okazuje się (dziękuję za informację Mamuś 🙂 ) że w identycznej atrakcji turystycznej w Londynie, (Tower Bridge nad Tamizą, znacznie niżej, bo na wysokości 42 metrów), otwartej całkiem niedawno, taka sobie właśnie szklana podłoga pękła… tak sobie po prostu od uderzenia butelki…
i nie ważne że pod spodem jest pewnie jeszcze milion warstw i nic nikomu nie grozi – gdybym sama nie doświadczyła tego strachu w warunkach jednak optymalnych, bo u nas nic takiego się nie wydarzyło, nie byłabym chyba w stanie zrozumieć co musieli czuć ludzie którzy w tamtym momencie byli na tej podłodze…
ale teraz już wiem … dokładnie 🙂 i nie zazdroszczę…