Z ostatniego spaceru w Bażantarni (taki nasz lokalny las turystyczny) Laki przyniósł nie tylko mnóstwo rzepów, ale, jak się okazało kilka dni później, też kleszcza, jednego, wbił się centralnie między oczy.
Pognaliśmy od razu po zauważeniu do weterynarza bo trzeba się znać jak tego lokatora wyciągnąć nie ryzykując zdrowiem psa.
Lekarz wyciągnął i od razu wtarł Lakiemu odpowiedni preparat przeciwko kleszczom – nasz błąd, za długo czekaliśmy od ostatniego posmarowania.
Uświadomił nas przy okazji, że u cavisiów przebieg boleriozy czy bebejszozy (chorób przenoszonych przez kleszcze) jest wyjątkowo niebezpieczny ponieważ ta rasa ma z natury mniejszy niż inne psy poziom płytek krwi (normalnie jest ich ok 200 000. nasz Laki ma ok 30.000) przez co choroba która powoduje gwałtowny ich spadek jest dla cavlierów wyjątkowo niebezpieczna i nie rozpoznana w porę (czyli najlepiej w ciągu pierwszych godzin) może skończyć się śmiercią psa.
Zabrzmiało groźnie…
Na szczęście kleszcz nie zaraził niczym Lakuta, teraz trzeba tylko pilnować terminów kolejnych dawek preparatu.
Kilka dni później wyszłam z Lakim jak zawsze na dwór i spotkałam sąsiada, właściciela wesołego pudelka, którego zawsze spotykamy na spacerze. Tym razem Tofisia z nim nie było. Nie miał tyle szczęścia co Laki. Nie udało się go uratować po zarażeniu przez kleszcza.
Pilnujmy naszych pupilów, sami o siebie nie zadbają, mogą liczyć tylko na nas. Sezon wyjątkowo w kleszcze obfituje, a przecież jest mnóstwo skutecznych preparatów do stosowania co miesiąc, a dla zapominalskich obroże, działające pół roku.
pozdrawiam 🙂